Od czterystu, pięciuset lat imperializm stanowi najpotężniejszą siłę w historii świata. Ćwiartuje całe kontynenty, ciemięży rdzennych mieszkańców i unicestwia całe cywilizacje. Mimo to naukowcy, komentatorzy i przywódcy polityczni rzadko poświęcają mu uwagę. Tam, gdzie imperializmu nie sposób ignorować, próbuje się tonować problem, nazywając imperia „wspólnotami”, a kolonie – „terytoriami”. Imperialne interwencje zbrojne przedstawia się jako konieczne dla „samoobrony”, „bezpieczeństwa narodowego” lub „zachowania stabilności” w tym czy innym regionie świata. W tej książce chcę zbadać, czym imperializm jest naprawdę.
Na całym globie
Przez „imperializm” rozumiem polityczno-ekonomiczny proces zawłaszczania ziemi, pracy, bogactw naturalnych i rynków jednych narodów przez inne, dla wzbogacenia się tych ostatnich.
Pierwszymi ofiarami imperializmu europy Zachodniej padli inni Europejczycy. Około ośmiuset lat temu skolonizowanie Irlandii zapoczątkowało imperium Brytyjskie. Część Irlandii do dziś znajduje się pod brytyjską okupacją. Kolonizacja objęła też obszary Europy Wschodniej. W dziewiątym wieku, w kopalniach należących do króla Franków i cesarza rzymskiego Karola Wielkiego pracowali aż do śmierci niewolnicy – „Slavs”. Tak nagminne i długotrwałe było zniewolenie mieszkańców Europy Wschodniej, że słowo „slav” stało się synonimem niewolnictwa. Właśnie od niego pochodzi angielski wyraz „slave” – niewolnik. Europa Wschodnia była pierwszym źródłem akumulacji kapitału. Do XVII wieku całkowicie uzależniła się od importu towarów wytwarzanych w manufakturach Europy Zachodniej.
Szczególnie horrendalnym przykładem imperializmu wewnątrzeuropejskiego była agresja nazistowska z II wojny światowej. Umożliwiła niemieckim kartelom biznesowym i całemu państwu nazistowskiemu plądrowanie bogactw okupowanej Europy i wyzyskiwanie siły roboczej z okupowanych krajów – w tym również pracy niewolniczej w obozach koncentracyjnych.
Jednak to Afryka, Azja i Ameryka Łacińska są głównym celem europejskiego, północnoamerykańskiego i japońskiego imperializmu. W XIX wieku imperializmy te widziały w Trzecim Świecie nie tylko źródło surowców i niewolniczej pracy, ale także rynki zbytu towarów przemysłowych. A od zarania XX wieku kraje uprzemysłowione eksportowały tam nie tylko towary, ale także kapitał w postaci maszyn, technologii, inwestycji i kredytów. Wejście w fazę eksportu kapitału nie oznacza oczywiście zaprzestania grabieży zasobów naturalnych. Przeciwnie: tempo rabunku narasta.
Wśród wielu poglądów na imperializm, jakie można dziś dostrzec w Stanach Zjednoczonych, wyraźnie dominuje przekonanie, że imperializm nie istnieje. Nie uważa się tego pojęcia za adekwatnie opisujące rzeczywistość – a tym bardziej w odniesieniu do USA. Można mówić o „imperializmie radzieckim” albo o „dziewiętnastowiecznym imperializmie brytyjskim”, ale nigdy o amerykańskim. Większość uniwersytetów w USA nie przychyliłaby się do projektu badań nad amerykańskim imperializmem, ponieważ w takim przedsięwzięcie nie dopatrzono by się wystarczających naukowych podstaw. Chociaż jak świat długi i szeroki Stany Zjednoczone są postrzegane jako imperialistyczne mocarstwo, w samych Stanach przyjęło się uważać to za ideologiczne brednie.
Dynamika ekspansji kapitału
Imperializm jest starszy od kapitalizmu. Imperia perskie, macedońskie, rzymskie i mongolskie istniały na całe wieki przed Rothschildami i Rockefellerami. Cesarzy i konkwistadorów interesowała głównie grabież i wymuszanie danin; złoto i chwała. Co odróżnia imperializm kapitalistyczny od tych wcześniejszych form imperializmu, to systematyczna akumulacja kapitału przez zorganizowany wyzysk pracy i dominację na rynkach skolonizowanych krajów. Kapitalistyczni imperialiści inwestują w innych krajach, przekształcają i podporządkowują sobie ich gospodarkę, kulturę i życie polityczne, a wreszcie wcielają ich finansowe i przemysłowe struktury do międzynarodowego systemu akumulacji kapitału.
Naczelnym imperatywem kapitalizmu jest ekspansja. Inwestorzy nie włożą pieniędzy w biznesowe przedsięwzięcie, o ile nie będą mogli wyciągnąć z niego zysków większych niż poniesione nakłady. Większe zyski wymagają większych przedsięwzięć. Kapitalista wciąż poszukuje sposobów zwiększania dochodów po to, by w przyszłości móc zarobić jeszcze więcej. Musi stale inwestować, inkasować zyski i umacniać swoją pozycję – inaczej nie przetrwa naporu konkurencji i nieprzewidywalnych wahań rynku.
Ta ekspansywna natura kapitalizmu nieuchronnie prowadzi poza granice własnego kraju. Niemal 150 lat temu Marks i Engels pisali o burżuazji: „Potrzeba coraz szerszego zbytu dla swych produktów gna burżuazję po całej kuli ziemskiej. Wszędzie musi się ona zagnieździć, wszędzie ugruntować, wszędzie zadzierzgnąć stosunki (…) stwarza sobie świat na obraz i podobieństwo swoje”. Ta ekspansja wyniszcza całe społeczeństwa. Samowystarczalne społeczeństwa przymusem przekształca w tanią siłę roboczą, pozbawioną wszelkich praw. Rdzenne społeczności i lokalna kultura ustępują pod naporem rynku, mediów i konsumpcjonizmu. Ziemię, dotychczas użytkowaną jako wspólna własność, przejmują przemysłowe farmy; wsie i miasteczka popadają w ruinę i wymierają, a autonomiczne dotąd regiony trafiają pod kuratelę scentralizowanej autokracji.
Oto jeden z tysiąca przykładów tego procesu. Dwa lata temu w dzienniku Los Angeles Times ukazał się specjalny raport o lasach deszczowych na Borneo na południowym Pacyfiku. Mieszkańcy tej wyspy, jak sami mówili, żyli dostatnio. Polowali, łowili ryby i uprawiali w dżungli swoje sady i gaje – aż kilka wielkich koncernów wycięło cały las tropikalny na deski. Ich życie legło w gruzach. Dziś ten teren do obszar katastrofy ekologicznej, a jego byli mieszkańcy, pozbawieni wszelkich praw, wegetują w slumsach i pracują za głodowe wynagrodzenie, o ile mają dość szczęścia, by znaleźć pracę.
Korporacje z Ameryki Północnej i Europy kontrolują dziś ponad trzy czwarte znanych zasobów mineralnych Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Ale wyścig po bogactwa naturalne to nie jedyna przyczyna zamorskiej ekspansji kapitalizmu. Inwestowanie kapitału tam, gdzie siła robocza jest tania, to sposób na redukcję kosztów produkcji i maksymalizację zysków. Między 1985 a 1990 rokiem zagraniczne inwestycje amerykańskich korporacji wzrosły o 84 procent, a największy wzrost odnotowano w krajach taniej siły roboczej – w Korei Południowej, Tajwanie, Hiszpanii i Singapurze.
Głodowe płace, niskie podatki, brak zabezpieczeń społecznych, słabe związki zawodowe i brak jakiejkolwiek ochrony praw pracowniczych i środowiska naturalnego sprawiają, że zyski amerykańskich firm płynące z krajów Trzeciego Świata są o połowę wyższe niż zyski z działalności w krajach rozwiniętych. Citibank, jedno z największych przedsiębiorstw w USA, zarabia aż o 75 procent więcej w swoich zagranicznych filiach. W porównaniu z żółwim tempem wzrostu w kraju, stopa zysku z inwestycji zagranicznych rośnie błyskawicznie. Ten fakt okazał się decydujący dla rozwoju wielkich koncernów, które nazywamy międzynarodowymi lub ponadnarodowymi. Czterysta ponadnarodowych korporacji kontroluje już ponad 80 procent aktywów kapitałowych na globalnym wolnym rynku, a swoim zasięgiem zaczyna obejmować byłe kraje komunistyczne w Europie Wschodniej.
Przedsiębiorstwa ponadnarodowe stworzyły globalną linię produkcyjną. General Motors produkuje samochody, ciężarówki i podzespoły samochodowe w Kanadzie, Brazylii, Wenezueli, Hiszpanii, Belgii, Jugosławii, Nigerii, na Filipinach, w Singapurze, Afryce Południowej, Korei Południowej i w kilkunastu innych krajach. Jeśli w jednym z tych krajów wybuchnie strajk, takie rozproszenie uniezależnia firmę od jednego dostawcy i pozwala przetrwać trudny okres w jednym kraju przez zwiększenie tempa produkcji w innym. Robotnicy w różnych krajach są w ten sposób rozgrywani przeciwko sobie, co zniechęca ich do starań o wyższe płace i świadczenia socjalne, a także podkopuje skuteczność związków zawodowych.
Opcjonalny, ale intratny
Niektórzy powątpiewają, czy imperializm jest niezbędnym warunkiem rozwoju kapitalizmu. Wskazują, że większość zachodniego kapitału nadal ulokowana jest w krajach Zachodu. Nawet gdyby korporacje miały stracić wszystkie swoje inwestycje w krajach Trzeciego Świata, mówią, wiele z nich przetrwałoby dzięki rynkom w Europie i Ameryce Północnej. Można odpowiedzieć, że nawet jeśli kapitalizm mógłby przetrwać bez imperializmu, to nie wykazuje najmniejszej chęci wyzbycia się tego narzędzia i nic nie wskazuje na to, by miał zrezygnować z rentownej działalności w Trzecim Świecie. Imperializm nie musi być koniecznym warunkiem bogacenia się inwestorów, ale wydaje się naturalną tendencją i konsekwentnym etapem rozwoju zaawansowanego kapitalizmu. Imperialne relacje władzy nie muszą być jedyną metodą czerpania zysków, ale są metodą najbardziej lukratywną.
Czy kapitalizm mógłby się obejść bez imperializmu nie jest istotnym pytaniem. Wiele rzeczy nie jest bezwzględnie koniecznych, a mimo pożąda się ich, preferuje je i wytrwale zdobywa. Inwestorzy szybko się orientują, że kraje Trzeciego Świata oferują tanią siłę roboczą, cenne zasoby naturalne i wiele innych korzyści. Astronomiczne zyski nie muszą być konieczne dla trwania kapitalizmu, ale kapitalistom nie chodzi przecież tylko o przetrwanie. Astronomiczne zyski są bardziej atrakcyjne niż zyski umiarkowane. Nawet jeśli kapitalizm mógłby istnieć bez imperializmu, to nie znaczy, że między jednym drugim nie ma silnego związku.
To samo można powiedzieć o innych zjawiskach społecznych. Bogactwo na przykład nie zawsze musi prowadzić do życia w luksusie. Klasy posiadające mogłyby przeznaczać więcej majątku niż obecnie na inwestycje zamiast na konsumpcję. Najbogatszym wystarczyłyby do przeżycia o wiele skromniejsze pieniądze, ale większość z nich nie zamierza się tak ograniczać. Jak wiemy z historii, klasy posiadające zawsze zagarniają dla siebie to, co najlepsze. Ostatecznym celem bogacenia się kosztem innych ludzi jest przecież dostatnie życie, wolne od wszelkiego trudu i znoju: komfort, opieka lekarska, wykształcenie, dalekie podróże, rekreacja, poczucie bezpieczeństwa, czas wolny, a wreszcie władza i prestiż. Żadna z tych rzeczy nie jest absolutnie „niezbędna”, a mimo to kto je posiądzie, nie chce z nich rezygnować. Dowodzi tego choćby agresja, z jaką klasy uprzywilejowane odpowiadają na każdą demokratyczną siłę, która dąży do choćby częściowego zmniejszenia nierówności.
Mit zapóźnienia rozwojowego
Zubożałe kraje Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej nazywamy Trzecim Światem, dla odróżnienia od „pierwszego świata” uprzemysłowionej Europy i Ameryki Północnej oraz od nieistniejącego już „drugiego świata” krajów komunistycznych. Większość zachodnich obserwatorów uważa skrajną nędzę krajów Trzeciego Świata za stan naturalny stan wywołany „zapóźnieniem” czy też „opóźnionym rozwojem”. Każe się nam wierzyć, że w tych krajach zawsze panowała nędza. Że kraje biedne są biedne dlatego, że ich ziemie są nieurodzajne, a mieszkańcy nieskorzy do pracy.
Tymczasem kraje Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej od wieków wytwarzają olbrzymie bogactwo pod postacią żywności, minerałów i innych zasobów naturalnych. Właśnie dlatego Europejczycy zadali sobie tyle trudu, by je splądrować i okraść. Nikt nie szuka bajecznych zysków w ubogich krajach. Kraje Trzeciego Świata są bogate. To tylko ich mieszkańcy są biedni. A są biedni, ponieważ ograbiono ich z majątku.
Wywłaszczanie zasobów naturalnych w krajach Trzeciego Świata zaczęło się przed wiekami i trwa do dziś. Pierwsi kolonizatorzy pozyskiwali złoto, srebro, futra, jedwabie i przyprawy; nieco później len, konopie, drewno, melasę, cukier, rum, kauczuk, tytoń, perkal, kakao, kawę, bawełnę, miedź, węgiel, olej palmowy, cynę, żelazo, kość słoniową i heban, a jeszcze później ropę naftową, cynk, mangan, rtęć, platynę, kobalt, boksyt, aluminium i uran. Nie wolno także pominąć najpotworniejszego wywłaszczenia ze wszystkich: uprowadzenia milionów ludzi do niewolniczej pracy.
Przez stulecia imperialnej kolonizacji wywiedziono liczne tezy na jej usprawiedliwienie. Mnie na przykład uczono w szkole, że mieszkańcy krajów tropikalnych są leniwi i nie pracują równie wydajnie jak my, mieszkańcy stref o klimacie umiarkowanym. A przecież ludy zamieszkujące „ciepłe kraje” mają na koncie niezwykłe dokonania, stworzyły wspaniałe cywilizacje na długo zanim Europa wyłoniła się z mroków wczesnego średniowiecza. Dziś ci sami ludzie w „ciepłych krajach” pracują o wiele dłużej od nas i za znacznie niższe wynagrodzenie. A jednak stereotyp „leniwych tubylców” nadal funkcjonuje. W każdym kapitalistycznym społeczeństwie ludzie biedni – tak miejscowi jak i ci w dalekich, skolonizowanych krajach – są obarczani winą za własną nędzę.
Słyszymy, że mieszkańcy Trzeciego Świata są kulturowo zacofani, że ich zwyczaje i nastawienie do życia są anachroniczne, a ich wiedza techniczna – skąpa. Tę wygodną koncepcję propagują ci, którzy próbują przedstawić zachodni ekspansjonizm jako niesienie pomocy zacofanym ludom. Mit kulturowego zacofania powielano już w starożytności, by usprawiedliwić branie w niewolę rdzennych mieszkańców podbitych ziem. Europejscy kolonizatorzy od pięciu stuleci czynią z niego taki sam użytek.
W czym właściwie miała się objawiać kulturowa wyższość dawnych Europejczyków? Między XV a XIX stuleciem Europa „przodowała” pod różnymi względami: w liczbie egzekucji, morderstw i innych brutalnych zbrodni; w masowych ofiarach chorób wenerycznych, ospy, tyfusu, gruźlicy, dżumy i innych groźnych chorób; w stopniu rozwarstwienia i ubóstwa (tak w miastach jak i na wsi); w maltretowaniu kobiet i dzieci; w częstotliwości nawracających okresów głodu, a także w niewolnictwie, prostytucji, piractwie, masakrach na tle religijnym i w torturach Inkwizycji. Każdy, kto uważa cywilizację Zachodu za najwyżej rozwiniętą, musi wziąć również pod uwagę te wątpliwe osiągnięcia.
Trzeba zauważyć, że Europa cieszyła się istotną przewagą w dziedzinie nawigacji i uzbrojenia. O wyniku każdego zetknięcia Zachodu ze Wschodem i Północy z Południem zawsze decydowały muszkiety i armaty, kartaczownice i kanonierki, a dziś decydują pociski samosterujące, śmigłowce bojowe i myśliwce bombardujące. To nie przewaga kulturowa, ale przeważająca siła ognia dała Europejczykom i pochodzącym z Europy Amerykanom supremację, którą do dziś podtrzymują przemocą, ale i innymi środkami.
Mówiono również, że skolonizowane ludy są biologicznie niżej rozwinięte, że nie zaszły w procesie ewolucji tak wysoko jak ich kolonizatorzy. Nazywano je „dzikimi”, a ich rzekomo niższy poziom kulturowego rozwoju miał świadczyć o słabości genetycznej. Ale w czym byli ci ludzie od nas gorsi? W wielu regionach uznawanych dziś za Trzeci Świat kwitła imponująca architektura, ogrodnictwo, rzemiosło, myślistwo, rybołówstwo czy medycyna. Zwyczaje bywały tam o wiele łagodniejsze i bardziej humanitarne, a mniej autokratyczne i represyjne niż w ówczesnych kulturach europejskich. Nie należy rzecz jasna idealizować tych rdzennych społeczności; wśród nich także zdarzały się okrutne i nieludzkie praktyki. Ale ogólnie rzecz biorąc, społeczności te wiodły zdrowszy, szczęśliwszy i mniej znojny żywot niż większość mieszkańców Europy.
Są jeszcze inne, często wysuwane teorie. Słyszymy, że bieda w krajach Trzeciego Świata wynika z przeludnienia; że rodzice nie są w stanie wyżywić własnych dzieci. Ale w ostatnich kilku stuleciach niektóre prowincje Europy bywały zaludnione znacznie gęściej niż wiele krajów Trzeciego Świata. W Indiach gęstość zaludnienia jest niższa – a bieda o wiele większa – niż w Holandii, Walii, Anglii, Japonii, we Włoszech i kilku innych uprzemysłowionych państwach. Co więcej, to uprzemysłowione kraje „pierwszego świata” – a nie ubogie kraje trzeciego – pochłaniają 80 procent globalnych zasobów i to one w największym stopniu przyczyniają się do dewastacji środowiska naturalnego.
Nie ulega wątpliwości, że przeludnienie jest realnym problemem dla ekosfery naszej planety. Ograniczenie przyrostu naturalnego na całym świecie przyniosłoby ulgę środowisku, ale nie rozwiązałoby problemu biedy, bo przeludnienie samo w sobie nie jest przyczyną biedy, a jednym z jej skutków. Ludzie biedni mają liczniejsze rodziny dlatego, że praca dzieci stanowi źródło utrzymania, a rodzice oczekują od dzieci pomocy na starość.
Autorki Frances Moore Lappé i Rachel Schurman wykazały, że w sześciu z siedemdziesięciu krajów Trzeciego Świata – w Chinach, Sri Lance, Kolumbii, Chile, Birmie i Kubie (a także w indyjskim stanie Kerala) udało się obniżyć wskaźnik urodzeń o jedną trzecią. W krajach tych nie notowano ani szybkiego rozwoju gospodarczego, ani wysokich dochodów na głowę mieszkańca, ani szeroko zakrojonych programów planowania rodziny. Wspólnymi czynnikami były za to publiczna edukacja i służba zdrowia, zmniejszenie nierówności ekonomicznych, emancypacja kobiet, zasiłki na żywność oraz – gdzie niegdzie – reforma rolna. Innymi słowy, za obniżenie przyrostu naturalnego odpowiadają nie inwestycje kapitałowe ani rozwój gospodarczy same przez się, ale choćby niewielka poprawa warunków społeczno-bytowych oraz ochrona praw kobiet.
Sztucznie wywołana bieda
Tak zwane „zapóźnienie rozwojowe” to w rzeczywistości pakiet relacji społecznych, narzucony pewnym krajom siłą. Nadejście kolonizatorów z Zachodu cofnęło kraje Trzeciego Świata w rozwoju niekiedy o całe stulecia. Pouczającym przykładem jest brytyjski imperializm w Indiach. W 1810 roku Indie eksportowały do Anglii więcej tkanin niż Anglia do Indii. Do roku 1830 ten bilans uległ odwróceniu. Brytyjczycy nałożyli wysokie bariery celne, by zablokować import wyrobów gotowych z Indii, a sami sprzedawali swoje produkty w Indiach po cenach dumpingowych. Bezpieczeństwa całej operacji strzegły brytyjska marynarka i wojsko. W kilka lat Dakka i Madras, wielkie ośrodki produkcji tekstyliów, zmieniły się w miasta-widma. Pozbawieni przemysłu Hindusi musieli wrócić do uprawy bawełny na potrzeby brytyjskich szwalni, a Indie stały się dojną krową brytyjskiej finansjery.
W 1850 roku zadłużenie Indii wynosiło już 53 miliony funtów. Między 1850 a 1900 rokiem dochód na głowę mieszkańca spadł niemal o dwie trzecie. Przez większą część XIX wieku Indie pod przymusem wysyłały do Wielkiej Brytanii surowce i towary o wartości przekraczającej sumę dochodów sześćdziesięciu milionów robotników rolnych i przemysłowych tego kraju. Straszliwa nędza, z jaką Indie się dziś kojarzą, nie była pierwotnym stanem tego kraju. Imperializm brytyjski najpierw wyhamował rozwój indyjskiej gospodarki, a potem zdołał go cofnąć.
W podobny sposób wykrwawiano inne kraje Trzeciego Świata. Ogrom czerpanego stamtąd bogactwa powinien nam przypominać, że zazwyczaj nie były to kraje naprawdę biedne. Brazylia, Indonezja, Chile, Boliwia, Kongo, Meksyk, Malezja i Filipiny były bogate w surowce naturalne. Niektóre ziemie splądrowano do tego stopnia, że praktycznie obrócono je w pustynię. Większość krajów Trzeciego Świata nie jest jednak „opóźniona w rozwoju”, a nadmiernie wyeksploatowana. Zachodnia kolonizacja i zachodnie inwestycje nie podniosły w nich standardu życia, ale go obniżyły.
W 1856 roku Fryderyk Engels tak pisał o dokonaniach angielskich kolonizatorów w Irlandii: „Ile razy Irlandczykom udawało się coś osiągnąć, tyle razy Anglicy druzgotali ich politycznie i gospodarczo. Te nieustanne represje sztucznie uczyniły z nich naród nędzarzy.”. Podobnie dzieje się z Trzecim Światem. W początkach XVI wieku, przed przybyciem pierwszych Europejczyków, Majowie w Gwatemali cieszyli się bardziej zróżnicowaną i bardziej pożywną dietą – a także lepszym zdrowiem – niż dzisiaj. Mieli więcej niż dziś rzemieślników, architektów, rękodzielników i ogrodników. „Zapóźnienie rozwojowe” nie jest pierwotnym stanem, ale produktem imperialistycznego turbowyzysku. Zamiast o „opóźnionym rozwoju” należy mówić o regresie wymuszonym przemocą.
Imperializm generuje zjawisko, które nazywam „rozwojem patologicznym”: zamiast mieszkań socjalnych dla ubogich – nowoczesne biurowce i luksusowe hotele w stolicy; zamiast szpitali dla robotników – kliniki chirurgii kosmetycznej dla klas wyższych; zamiast produkcji żywności na rynek lokalny – uprawy przemysłowe na eksport; zamiast dróg na prowincji, zapewniających dostęp do przychodni i szkół – autostrady z kopalni i latyfundiów do portów i rafinerii.
Transfer bogactwa z krajów Trzeciego Świata do ekonomicznych elit Europy i Ameryki Północnej (a ostatnio także Japonii) dokonuje się przez bezpośredni rabunek, wywłaszczenie zasobów naturalnych, narzucanie wyniszczających podatków, taryf i kosztów dzierżawy ziemi, przez głodowe płace oraz przez przymus importowania wyrobów gotowych po niewspółmiernie wysokich cenach. Skolonizowany kraj nie decyduje o własnej polityce handlowej, traci kontrolę nad swoimi zasobami naturalnymi i nie może swobodnie rozwijać swojego rynku i potencjału przemysłowego. Ekonomiczna samowystarczalność ustępuje miejsca przymusowi pracy najemnej. Między 1970 a 1980 rokiem liczba robotników najemnych w Trzecim Świecie wzrosła z 72 do 120 milionów – i rośnie coraz szybciej.
W krajach Trzeciego Świata setki milionów ludzi żyją dziś w ubóstwie w odciętych od świata wsiach i przeludnionych miejskich slumsach, cierpiąc głód, choroby i analfabetyzm. Ziemia, którą uprawiali, często należy teraz do koncernów, które albo ją przekopują w poszukiwaniu surowców mineralnych, albo produkują na niej kawę, cukier i wołowinę na eksport zamiast fasoli, ryżu i kukurydzy na rynek lokalny. Analiza oficjalnych danych statystycznych z dwudziestu najuboższych krajów świata wykazała, że liczba osób żyjących w tak zwanej „skrajnej nędzy” – najbiedniejszych z biednych – codziennie wzrasta o siedemdziesiąt tysięcy, a do roku 2000 liczba takich osób na całym świecie może osiągnąć 1,5 miliarda (San Francisco Examiner, 8 czerwca 1994).
Milionom dzieci na całym świecie imperializm zgotował koszmar. Brutalna eksploatacja ich pracy fizycznej tragicznie odbija się na ich fizycznym i psychicznym zdrowiu. Film dokumentalny wyemitowany na Discovery Channel (24 kwietnia 1994) podaje, że w krajach takich jak Rosja, Tajlandia i Filipiny własne rodziny zmuszają swoje nieletnie dzieci do prostytucji, nie mając widoków na inne źródło utrzymania. W Meksyku, Indiach, Kolumbii i Egipcie dzieci pracują od świtu do zmierzchu na polach, w fabrykach i kopalniach, zarabiając grosze i nie mając prawa do zabawy, edukacji czy opieki lekarskiej.
W samych Indiach pracuje fizycznie 55 milionów dzieci. Dziesiątki tysięcy z nich trafiają do hut szkła, gdzie praca jest wycieńczająca, a temperatura sięga 40 stopni Celsjusza. W jednym z zakładów czteroletnie dzieci pracują od piątej rano do zmroku, a fabryczne wyziewy powodują u nich rozedmę płuc, gruźlicę i inne choroby układu oddechowego. W Malezji i na Filipinach zachodnie koncerny wymogły zniesienie dolnej granicy wieku w zatrudnieniu. Pęd do zysku staje się pędem do okrucieństwa.
Teoria rozwoju
Mówiąc, że pewien kraj jest „opóźniony w rozwoju”, sugerujemy, że jest w jakimś sensie zacofany i upośledzony, a jego mieszkańcy nie wykazują zdolności do samodoskonalenia i realizowania zamierzeń. „Zapóźnienie rozwojowe” źle się jednak kojarzy, dlatego ONZ, Wall Street Journal i wiele ugrupowań politycznych woli dziś mówić o „krajach rozwijających się”. To pojęcie nieco mniej obelżywe, ale równie zwodnicze: eufemizm na określenie „kraju opóźnionego w rozwoju, który w końcu zaczyna to opóźnienie nadrabiać”. Dlatego wolę używać terminu „Trzeci Świat”. Nazwanie kraju „rozwijającym się” nadal daje do zrozumienia, że nędza stanowiła jego pierwotny stan, a nie – że jest skutkiem kolonizacji przez imperialne mocarstwa. Co więcej, określanie takich krajów jako „rozwijających się” sugeruje (wbrew faktom), że postępuje tam rozwój, podczas gdy w rzeczywistości ich kondycja gospodarcza nieustannie się pogarsza.
Według teorii, którą w drugiej połowie XX wieku upodobały sobie polityczne i biznesowe elity w Stanach Zjednoczonych i wielu innych krajach Zachodu, bogate kraje Północy muszą „wyciągać z biedy” „zacofane” kraje Południa, sprowadzając tam nowoczesne technologie i wpajając ich mieszkańcom należytą kulturę pracy. To uwspółcześniona wersja „brzemienia białego człowieka” – ulubionej fantazji imperialistów.
Według tego scenariusza, dzięki zachodnim inwestycjom robotnicy w tych ubogich krajach stopniowo odchodzą z zacofanych sektorów gospodarki, znajdując bardziej produktywne i lepiej płatne zajęcia w nowoczesnych branżach. W miarę akumulowania kapitału zagraniczne firmy reinwestują zyski, a przez to zwiększają produkcję, tworzą nowe miejsca pracy, otwierają nowe rynki i zwiększają siłę nabywczą ludności. W końcu wyłania się tam dobrze prosperująca gospodarka.
Ta „teoria rozwoju” – czy też „teoria modernizacji”, jak się ją czasem nazywa – ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Jedyne, co wyłania się w Trzecim Świecie, to niesłychanie intensywna forma wyzysku i ekonomicznej wasalizacji. Im więcej zagranicznych inwestycji kapitałowych, tym gorzej funkcjonują gospodarki państw, które te inwestycje przyjmują. Źródeł tych problemów upatruje się w nieurodzajnej ziemi i w niskiej wydajności pracy, podczas gdy ich rzeczywistą przyczyną jest wyzysk siły roboczej przez zachodnich kolonizatorów i gwałtowny olbrzymie nierówności klasowe. Inwestorzy nie przybywają do kraju Trzeciego Świata, by „wyciągnąć go z nędzy”, ale by na nim zarobić.
Mieszkańców tych krajów nie trzeba uczyć uprawy roli. Trzeba im ziemi i narzędzi rolniczych. Nie trzeba ich uczyć rybołówstwa. Trzeba im łodzi rybackich, sieci i dostępu do wybrzeży, zatok i oceanów. Trzeba, żeby zakłady przemysłowe przestały zrzucać toksyczne ścieki do ich wód. Nie trzeba ich uczyć zasad higieny. Nie trzeba, żeby wolontariuszki z Korpusu Pokoju pokazywały im, jak gotować wodę do picia – szczególnie, gdy nie stać ich na paliwo, a w prywatnych lasach nie wolno zbierać drewna na opał. Trzeba im stworzyć warunki do tego, by sami zapewnili sobie czystą wodę do picia, czystą odzież i czyste domy. Nie trzeba, by Amerykanie doradzali im, jak wygląda zbilansowana dieta. Zazwyczaj sami wiedzą, jak zaspokoić swoje potrzeby żywieniowe. Trzeba oddać im ich ziemię, by mogli korzystać z owoców swojej pracy i produkować żywność na własne potrzeby.
Scheda imperialnej dominacji to nie tylko cierpienie i walka o przetrwanie, ale gospodarka w pełni uzależniona od sieci międzynarodowych korporacji, które same są podporządkowane firmom-matkom z Ameryki Północnej, Europy i Japonii. Jeśli można mówić o jakiejkolwiek integracji czy harmonizacji, to tylko wśród globalnej klasy inwestorów, a nie między lokalnymi gospodarkami krajów Trzeciego Świata. Gospodarki Trzeciego Świata pozostają rozczłonkowane i odizolowane od siebie – zarówno pod względem przepływu kapitału i towarów, jak i w dziedzinie technologii i organizacji. W rezultacie powstała globalna gospodarka, która nie zaspokaja ekonomicznych potrzeb ludów całego świata.
Neoimperializm: zbieranie śmietanki
Niektórzy próbują tłumaczyć imperializm naturalnym jakoby dążeniem do dominacji i ekspansji – „imperatywem terytorialnym”. Ale ekspansja terytorialna nie jest już dominującym modelem imperializmu. W porównaniu z wiekiem XIX i początkami XX, gdy europejskie mocarstwa dzieliły świat między siebie, dziś nie ma już praktycznie kolonii w tradycyjnym rozumieniu. Pułkowników w korkowych hełmach zastąpili biznesmeni w garniturach. Państwa Trzeciego Świata nie są dziś kolonizowane bezpośrednio. Pozwala im się na formalną suwerenność, podczas gdy zachodni kapitał finansowy zachowuje kontrolę nad lwią częścią ich zasobów. Ta relacja nosi różne nazwy: „imperium nieformalne”, „kolonializm bez kolonii”, „neokolonializm” czy „neoimperializm”.
Jako pierwsze ten model kolonizacji zaczęły praktykować polityczne i biznesowe elity USA – szczególnie na Kubie w początkach XX wieku. Kuba, wydarta Hiszpanom w otwartej wojnie z 1898 roku, uzyskała formalną niepodległość. Miała własny rząd, konstytucję, flagę, walutę i armię. Ale istotne decyzje dotyczące polityki zagranicznej podejmowała za nią Ameryka – i to Ameryka wzięła w posiadanie całe bogactwo wyspy: cukier, tytoń i branżę turystyczną, wszystkie liczące się towary eksportowe i importowe.
Od zarania Stanów Zjednoczonych amerykańskich kapitalistów interesowało akumulowanie nie tyle zamorskich terytoriów, co ich bogactw. Zamiast brudzić sobie ręce administrowaniem kolonialnych posiadłości, po prostu grabili ich majątek. W neoimperialnym porządku rzeczy flaga zostaje w kraju – a w świat rusza dolar, często pod ochroną miecza.
Po II wojnie światowej neoimperialną strategię przyjęły także mocarstwa Europy – Wielka Brytania i Francja. Doprowadzone do ruiny finansowej dwiema wojnami, widząc jak rosną w siłę ludowe ruchy wyzwoleńcze w Trzecim Świecie, uznały w końcu, że hegemonia pośrednia jest i tańsza, i politycznie korzystniejsza od kolonialnych rządów. Co więcej, wkrótce się okazało, że gdy znika ostentacyjnie obcy reżim kolonialny, lokalnym ruchom wyzwoleńczym znacznie trudniej przychodzi mobilizowanie ludności do oporu wobec imperialnych wpływów.
Chociaż nowo zainstalowanej władzy bywa daleko do pełnej suwerenności, społeczeństwo postrzega ją jako bardziej prawowitą od administracji kolonialnej, która rządzi pod dyktando imperialnego mocarstwa. Ponadto, w systemie neoimperialnym to miejscowy rząd ponosi koszty administrowania krajem, podczas gdy imperialne grupy interesów mogą się poświęcić właściwemu sobie zadaniu, jakim jest akumulacja kapitału.
Po długich latach kolonializmu pojedynczemu państwu Trzeciego Świata niezwykle trudno jest wyswobodzić się z relacji z byłym kolonizatorem, a wyrwanie się ze sfery wpływów globalnego kapitalizmu okazuje się wręcz niemożliwe. Kraje, które mimo wszystko podejmują taką próbę, czeka ekonomiczny i zbrojny odwet tego czy innego mocarstwa – dziś zwykle Stanów Zjednoczonych.
Przywódcy niepodległych już narodów mogą głosić rewolucyjne slogany, ale pozostają uwięzieni na orbicie globalnego kapitalizmu i z konieczności idą na ustępstwa wobec „pierwszego świata” – bo tylko wtedy mogą liczyć na inwestycje, handel i pomoc. Stąd kuriozalna, a dobrze znana sytuacja: liderzy państw Trzeciego Świata, które dopiero co zyskały niepodległość, otwarcie piętnują imperializm, a w ich własnym kraju dysydenci oskarżają tychże liderów o kolaborację z imperialistami.
Niepodległość bardzo często ma swoją cenę: w kraju musi się wyłonić – lub zostać zainstalowana – tak zwana klasa kompradorska. Komprador to ktoś, kto kolaboruje z obcymi interesami i pomaga przekształcić niepodległe państwo w państwo klienckie. A państwo klienckie to takie, które dopuszcza na swoim terytorium inwestycje na warunkach, jakie zdecydowanie faworyzują zagranicznych inwestorów. W państwie klienckim inwestujące koncerny otrzymują hojne subwencje i nadania ziemi, prawo do eksploatacji surowców naturalnych i dostęp do taniej siły roboczej, płacą niskie podatki albo nie płacą ich wcale. Związki zawodowe nie istnieją bądź są bezsilne, nie ma płacy minimalnej, nie ma zakazu zatrudniania dzieci, żadna instytucja nie kontroluje bezpieczeństwa pracy, a żadne prawo nie chroni konsumentów ani środowiska. Tam, gdzie tego rodzaju przepisy istnieją na papierze, w praktyce nie są egzekwowane.
Trzeci Świat to coś w rodzaju kapitalistycznego raju, w którym żyje się podobnie jak w dziewiętnastowiecznej Europie i Stanach Zjednoczonych, a stopa zysku jest bez porównania wyższa niż byłoby to możliwe w krajach, gdzie istnieją silne regulacje prawne w gospodarce. Klasa kompradorska jest sowicie wynagradzana za współpracę. Dzięki pomocy finansowej od rządu USA jej liderzy mają niejedną okazję, by wypchać kieszenie. Stabilność gwarantują siły bezpieczeństwa, uzbrojone i wyszkolone przez USA, wyposażone w najnowocześniejsze technologie terroru i represji.
Neoimperializm nie jest jednak pozbawiony ryzyka. Za niepodległością de iure zawsze idzie pragnienie niepodległości de facto. Formalne samostanowienie rodzi chęć korzystania z jego dobrodziejstw. Zdarza się, że władzę obejmuje patriota i reformista, a nie kolaborant. Zastąpienie tradycyjnego kolonializmu mechanizmami neokolonialnymi nie zawsze przynosi więc imperialistom spodziewane efekty, a dla ludowych mas na całym świecie może oznaczać niejaką poprawę.
źródło: Michael Parenti
Rozdział „Imperialism 101” z książki Against Empire, wydanej w 1995 r.
(Tłumaczenie: Marek Jedliński. Wyróżnienia od tłumacza)