Zinn: Trzy święte wojny

Kiedy jakieś historyczne wydarzenie rozegrało się w określony sposób, kiedy historia potoczyła się tak a nie inaczej, z wielkim trudem przychodzi nam wyobrazić sobie, że ten sam rezultat mogliśmy osiągnąć inną drogą. To, co się wydarzyło, zdaje się nieuchronne. Jesteśmy przekonani, że nie mogło być inaczej. To nieprawda.

Jeden z ostatnich wykładów Howarda Zinna, wygłoszony z okazji setnej rocznicy założenia miesięcznika The Progressive 2 maja 2009 r.


Trzy święte wojny. Tak sobie wyobrażałem tytuł mojego wystąpienia. Co to znaczy? Nie chodzi mi o wojny religijne. Mam na myśli trzy wielkie wojny w historii Stanów Zjednoczonych, których słuszność jest niepodważalna. Trzy wojny, o których nie wolno powiedzieć złego słowa: wojna o niepodległość, wojna secesyjna i druga wojna światowa.

Czy słyszeliście, żeby ktoś krytykował naszych ojców założycieli? Albo odsądzał od czci i wiary wojnę secesyjną? A może drugą wojnę światową — tę, którą nazywamy „sprawiedliwą”? W naszej kulturze bardzo trudno powiedzieć cokolwiek złego o którejkolwiek z tych wojen. Inne wojny można krytykować i zastanawiać się, czy na pewno były słuszne. Ale przecież nie — wojna o niepodległość. Nie — wojna secesyjna.

Dlatego wydało mi się ważne, aby przyjrzeć się krytycznie i dokładnie właśnie tym trzem idealizowanym wojnom. Mamy do nich romantyczne podejście. Ale to bardzo istotne, żeby chociaż odważyć się podnieść tę kwestię. Żebyśmy potrafili spojrzeć krytycznie na coś, co wszyscy uznają za niepodlegające krytyce. Jesteśmy myślącymi ludźmi. Nie powinno być rzeczy, których nie mamy prawa kwestionować. Zdążę wymienić tylko kilka spostrzeżeń, które możecie wziąć pod rozwagę.

Trzeba odróżnić słuszne cele od słusznych wojen.

Na świecie dzieje się wiele złego. Chcemy temu zaradzić, więc mamy słuszny cel. Jednak w naszej kulturze panuje tak silna skłonność do rozwiązywania problemów przemocą, że natychmiast czynimy ten nieuzasadniony logicznie krok: „cel jest słuszny, więc musimy iść na wojnę”.

Nic podobnego! Musimy być szalenie ostrożni, zanim od stwierdzenia słuszności celu przejdziemy do wniosku, że konieczna jest wojna.

Można by uznać, że wyzwolenie Kuby spod hiszpańskiej okupacji w 1898 roku było słusznym celem. Hiszpanie ciemiężyli Kubańczyków. Ale czy wojna była do tego potrzebna? Trzeba przyjrzeć się dokładnie jej skutkom. Trzeba dostrzec i zrozumieć, że przepędziwszy Hiszpanów z Kuby, sami staliśmy się ciemiężycielami. Dlatego musimy być wyjątkowo ostrożni.

Inny słuszny cel: powstrzymanie inwazji Korei Północnej na Południową. Zbrojna inwazja to nic dobrego. Tak się nie godzi. Wobec tego, czy dla powstrzymania tej inwazji powinniśmy byli ruszyć na wojnę? Wojna koreańska jest jedną z najsłabiej znanych wojen. Pamięć o niej się zatarła. W tej wojnie zginęło dwa do trzech milionów Koreańczyków. Cel był słuszny: powstrzymać atak Korei Północnej. Co zrobiliśmy? Wypowiedzieliśmy wojnę. A wynik? Dwa, może trzy miliony zabitych Koreańczyków.

Czy ta wojna zmieniła jakoś stosunki między obiema Koreami? Nie. Zanim wybuchła, w Korei Północnej panowała dyktatura. W Korei Południowej także panowała dyktatura. A kiedy wojna się skończyła, kosztem co najmniej dwóch milionów ofiar, w Korei Północnej i Południowej nadal panowała dyktatura.

Kiedy od stwierdzenia słuszności celu przechodzimy do wniosku o konieczności wypowiedzenia wojny, musimy postępować z wielką ostrożnością.

Rewolucja amerykańska, wyswobodzenie się spod panowania Anglii — słuszny cel. Dlaczego koloniści mieli cierpieć pod okupacją? Bo przecież była to okupacja. Anglicy nas ciemiężyli, więc wyruszyliśmy na wojnę o niepodległość.

Ilu ludzi zginęło na tej wojnie? Nikt nie wie dokładnie. Tak często bywa, kiedy szuka się danych o ofiarach wojen: nikt dokładnie nie wie, ile ich pochłonęły. Nikogo to zbytnio nie interesuje. Dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu tysięcy ofiar. Weźmy tę niższą liczbę. Dwadzieścia pięć tysięcy ofiar wojny o niepodległość przy trzech milionach ludności w całym kraju. Proporcjonalnie to tak, jak gdyby dziś zginęło dwa i pół miliona Amerykanów. Ktoś może uznać, że szczytny cel był wart tak wielu istnień. Ktoś inny może się z tym nie zgodzić.

Kanada jest niepodległym krajem, prawda? Tak mi się zdaje. Przyjemnie się tam mieszka. Mają świetną służbę zdrowia. Mają wiele rzeczy, których my nie mamy. Zdobyli je bez krwawej rewolucji.

Dlaczego automatycznie przyjmujemy, że jedynym sposobem zyskania niepodległości była krwawa rewolucja? Znacie tę historię: strzały, które usłyszał cały świat. Lexington, Concord, kwiecień 1775 roku, wybuch wojny o niepodległość. A zaledwie rok wcześniej farmerzy na zachodzie Massachusetts bez wystrzelenia jednego naboju wypędzili Brytyjczyków z niemal całej zachodniej części stanu. Całymi tysiącami zbierali się pod gmachami sądów, pod biurami przedstawicieli królestwa, po czym weszli do środka i przepędzili brytyjskich urzędników. Dokonała się bezkrwawa rewolucja.

Potem przyszły bitwy pod Lexington i Concord, polała się pierwsza krew, a rewolucją dowodzili nie farmerzy, ale ojcowie założyciele. Farmerzy byli dość ubodzy. Ojcowie założyciele byli bogaci.

Wojna o niepodległość nie jest tak prosta, jak się z początku wydaje. Koniec z angielską kolonią, zdobyliśmy niepodległość, mamy własne państwo, jak dobrze! Ale kto właściwie zyskał na pokonaniu Anglików? Byli oczywiście tacy, co zyskali. Ale trzeba zapytać, szczególnie jeśli rozważamy kolejną wojnę albo oceniamy dawną, kto i co zyskał na tej wojnie. Trzeba ocenić, jakie skutki przyniosła taka czy inna polityczna decyzja różnym grupom społeczeństwa. Nie przywykliśmy tego robić w naszym kraju, bo przestaliśmy posługiwać się kategorią klas społecznych. Uważamy, że wszyscy mamy taki sam interes. Że wszystkim w równym stopniu zależało na niepodległości. To nieprawda. Nie wszyscy chcieli tego samego.

Czy na przykład Indianom zależało na niepodległości od Anglii? Ani trochę. Indianie wcale się nie ucieszyli z wyniku tej wojny. W proklamacji z 1763 roku Anglicy ustanowili linię graniczną, której kolonistom nie wolno było przekraczać. Terytorium na zachód od tej linii należało do Indian. Oczywiście Anglicy nie zrobili tego ze względów humanitarnych. Po prostu nie chcieli [szukać guza]. A kiedy pokonaliśmy Anglików w wojnie o niepodległość, ta linia została wymazana. Teraz koloniści mogli migrować na zachód przez cały kontynent. Nastąpiło sto lat masakr, które całkowicie wyniszczyły indiańską cywilizację. Więc kiedy analizujemy wojnę o niepodległość, musimy wziąć to pod uwagę. Indianom ta wojna nie przyniosła żadnego pożytku.

A co zyskali na niepodległości czarni? Niewolnictwo istniało po wojnie tak samo jak przed nią. Co gorsza, po wojnie wpisaliśmy niewolnictwo do konstytucji. Usankcjonowaliśmy je.

A podziały klasowe? Niewolnicy i Indianie to jedno, ale spójrzmy na los zwykłych, białych farmerów. Czy w ich interesie leżało to samo co w interesie Johna Hancocka, Governora Morrisa, Madisona, Jeffersona {PRZYPIS} czy innych właścicieli niewolników i rentierów?. Raczej nie. To nieprawda, że całe społeczeństwo ruszyło ramię w ramię, aby pokonać Anglików. Przeciwnie: Washington miał ogromne trudności ze zgromadzeniem armii.

Zaciągnęli do wojska biedaków i obiecali im ziemię. Jednych wzięli siłą, innych zapewne przekonali. Spiszmy Deklarację Niepodległości! Proszę, jest o co walczyć! Kiedy posyła się ludzi na wojnę, dobrze im pokazać taki natchniony dokument, pełen sformułowań takich jak „prawo do życia”, „prawo do wolności” i „prawo dążenia do szczęścia”. Bo przecież o to właśnie walczymy.

Naturalnie, kiedy przyszło do pisania Konstytucji, nie było już mowy o życiu, wolności i dążeniu do szczęścia. W Konstytucji ojcowie założyciele wpisali życie, wolność i… własność prywatną. Zauważyliście różnicę? Warto zwracać uwagę na takie szczegóły.

Podziały klasowe oczywiście istniały. Kiedy oceniamy jakąś wojnę albo kiedy analizujemy decyzje polityczne, zawsze trzeba zapytać: „kto i co na tym zyskał?”. Bo końcowy rezultat nie jest dla wszystkich taki sam. Dajmy na to, ktoś chce podnieść podatki. Ale komu? Jakiej grupie społeczeństwa? Więcej pieniędzy wpłynie do budżetu. Ale na co je wydamy?

A nasza rewolucja? Czy korzyści z rewolucji też rozkładają się wzdłuż podziałów klasowych? Oczywiście. Od samego początku byliśmy społeczeństwem klasowym. Naród amerykański od zarania dzielił się na biednych i bogatych. Jedni dostawali za darmo olbrzymie połacie ziemi, inni nie mieli jej wcale. Dochodziło do zamieszek — na przykład w Bostonie, z braku chleba i mąki. We wszystkich koloniach biedni buntowali się przeciwko bogatym, lokatorzy czynszowych kamienic włamywali się do więzień, aby uwolnić ludzi osadzonych za długi. Były to konflikty na tle klasowym. Dziś udajemy, że tworzymy wielką, szczęśliwą rodzinę. Nic podobnego. Więc kiedy analizujemy naszą rewolucję, nie możemy pomijać różnic klasowych.

Czy wiecie, że w armii rewolucyjnej szeregowi żołnierze buntowali się przeciw oficerom? Pytam, czy wiecie, bo kiedy mnie uczono o wojnie o niepodległość, kiedy uczyłem się historii Ameryki od szkoły podstawowej po studia doktoranckie, czy chociaż raz usłyszałem o buntach żołnierzy w czasie wojny o niepodległość? Ani razu. Nie słyszałem też o wielu innych faktach z historii. Dopiero kiedy skończyłem studia, zacząłem się uczyć naprawdę. Wystarczy pójść do biblioteki. Nie ma nic lepszego.

Szeregowi żołnierze buntowali się, widząc przywileje oficerów. Oficerowie nosili eleganckie mundury, dostawali najlepszy prowiant i dobrze zarabiali. Szeregowcy chodzili boso, w łachmanach i nikt im nie płacił, więc się buntowali. Całymi tysiącami, nie tylko w pięciu czy piętnastu. Tysiące żołnierzy brało udział w buntach. Na froncie w Pensylwanii bunty stały się tak powszechne, że George Washington zauważył problem. Nie mógł spacyfikować niezadowolonych, więc poszedł z nimi na ugodę.

Ale nieco później, kiedy podobny, mniejszy bunt wybuchł w New Jersey — tylko kilkaset osób zamiast kilku tysięcy — Washington skazał przywódców na śmierć. Wyciągnęli z tłumu kilku buntowników, a innym rebeliantom oficerowie rozkazali wykonać egzekucję.

Mówię o tym, żeby pokazać, że amerykańska rewolucja nie była tak prosta, jak się wydaje. Jej scenariusz był znacznie bardziej złożony niż „koloniści przeciwko Anglikom”. Nie wszyscy wierzyli, że zyskają na niepodległości. Zgoda, przestaliśmy być angielską kolonią. Ale — proporcjonalnie do dzisiejszej liczby ludności — na tej wojnie zginęło dwa i pół miliona ludzi.

Kiedy rozważamy wojnę, musimy wziąć pod uwagę, co zyskamy i ile ludzkich istnień będzie to kosztować. To trudne, bo kiedy myślimy o setkach tysięcy czy milionach ofiar, liczby stają się abstrakcyjne. Zginęło tylu a tylu ludzi. Wiemy mniej-więcej, ilu. Druga wojna światowa: czterysta tysięcy. Wojna secesyjna: sześćset tysięcy. Ale w sumie podczas drugiej wojny światowej zginęło 50 milionów ludzi. Co to właściwie znaczy? Jak ogarnąć tę liczbę?

Więc kiedy rozważamy wszystkie za i przeciw, kiedy liczymy wojenne zyski i straty, musimy dowiedzieć się, jaką cenę zapłacili zwykli ludzie. Abstrakcyjne statystyki nie wystarczą. Trzeba spojrzeć z punktu widzenia każdego człowieka, który zginął; każdego, kto stracił rękę lub nogę; każdego, kto wrócił z wojny oślepiony albo zdruzgotany psychicznie. Trzeba położyć cały ten koszt wojny na szali, zanim zada się pytanie „Czy było warto? Czy to była słuszna wojna?” Nie wolno pominąć niczego, co znajduje się na tej szali. W przeciwnym razie nie otrzymamy rzetelnej odpowiedzi.

Wojna secesyjna była niesłychanie okrutna, brutalna. Amputacje wykonywano bez znieczulenia na polu walki. Temu też trzeba się bardzo dokładnie przyjrzeć. Bo są to koszty wojny. Trzeba poznać ten prawdziwy, ludzki koszt. I tak samo jak w przypadku wojny o niepodległość zadać pytanie o zyski. Kto zyskał, a kto nie? Jak przebiegały podziały klasowe? Która z klas musiała zapłacić jakąś cenę. Co to była za cena?

Czego nas uczono o wojnie secesyjnej? Północ walczyła z Południem. Niebiescy z szarymi. Bitwy pod Antietam i Gettysburgiem. Ale kto był z Północy? Kto z Południa? Czym się różnili? Wojna toczyła się o zniesienie niewolnictwa. No tak, ale był też element klasowy, polegający na tym, że do wojska zaciągano ubogich, którzy wcale nie byli przekonani do celu, za który mieli ginąć. Biedaków wcielano do wojska siłą. Bogaci mogli się wykupić za trzysta dolarów. Więc znów wybuchały bunty poborowych: w Nowym Jorku i w wielu innych miastach.

Na Północy toczyła się walka klas. Byli tacy, którzy wzbogacili się na tej wojnie. Powstawały fortuny. J.P. Morgan zarobił krocie podczas wojny secesyjnej. Wojna ma to do siebie, że niektórych czyni bardzo bogatymi, podczas gdy na froncie giną najubożsi.

Wśród południowców także istniał klasowy konflikt. Większość białych nie posiadała niewolników. Może jeden na sześciu. Właściciele niewolników nie stanowili większości. Większość białych na froncie stanowiła biedota, zwykli nędzarze. O co walczyli? Ginęli znacznie częściej niż żołnierze Północy. Konfederacja poniosła znacznie większe straty niż stany północne.

A kiedy trwała ta krwawa jatka, kiedy żołnierze przelewali krew, ich rodziny pozostawione w domach przymierały głodem, bo właściciele plantacji uprawiali bawełnę zamiast żywności. W końcu żony, córki, siostry i narzeczone żołnierzy same się zbuntowały. Tak było w Georgii i w Alabamie. Kobiety wyszły na ulicę, bo ich synowie i mężowie ginęli na froncie, podczas gdy plantatorzy liczyli zyski. Z armii Konfederatów uciekało mnóstwo dezerterów. Dlatego znów musimy przyjrzeć się podziałom klasowym.

Ale zajmijmy się w końcu ową wielką korzyścią, jaką przyniosła wojna secesyjna: wyzwoleniem niewolników. Niestety, wyzwolenie miało swoje granice. W pewnym sensie niewolnicy odzyskali wolność. W innym sensie nie odzyskali jej wcale. To niesłychanie ważna kwestia, skoro mamy usprawiedliwić śmierć sześciuset tysięcy ofiar wojny secesyjnej. To tak, jakby dziś zginęło pięć milionów Amerykanów. Zapytajmy więc, czy warto było zapłacić taką cenę za to, by cztery miliony czarnych odzyskało wolność. Problem w tym, że wcale nie odzyskali wolności. Z niewoli trafili do czegoś w rodzaju pańszczyzny.

Zostali zdradzeni przez polityków i finansistów z Północy. Wiele im obiecano i na papierze byli wolni, ale nie mieli z czego żyć. Byli zdani na łaskę tych samych plantatorów, którzy przedtem trzymali ich w niewoli, a teraz zatrudniali jako chłopów pańszczyźnianych. Oficjalnie czarni dzierżawili ziemię, którą uprawiali. Ale nie mieli prawa zmieniać miejsca pobytu. Najróżniejsze przepisy ograniczały ich wolność. Wielu trafiło do więzień pod sfabrykowanymi zarzutami. Uchwalono prawo zakazujące włóczęgostwa. Prawo to pozwalało zgarniać czarnych z ulicy i zmuszać ich do pracy. Skoro praca była przymusowa, to właściwie niewolnicza.

Mówię o tym na wypadek, gdyby ktoś pomyślał: no dobrze, zginęło sześćset tysięcy ludzi, ale było warto, bo skończyliśmy z niewolnictwem. Nie całkiem. A czy mogliśmy znieść niewolnictwo bez tylu ofiar? Nawet się nad tym nie zastanawiamy.

Swoją drogą, ciekawa rzecz na temat niewolnictwa. John Brown też próbował uwolnić niewolników. Na rok przed wybuchem wojny secesyjnej. Próbował tak, jak umiał. Nie szło mu zbyt dobrze. Nakłaniał niewolników do buntu i miał nadzieję, że rebelia rozprzestrzeni się na cały kraj. Możliwe, że doprowadziłby w ten sposób do zniesienia niewolnictwa. Został stracony na mocy wyroku wydanego przez rząd Stanów Zjednoczonych i stanu Virginia za to, że używał przemocy. Rok później ten sam rząd, który go skazał, wszczął wojnę, w której zginęło sześćset tysięcy ludzi. My dziś tę wojnę uwznioślamy, bo udało się znieść niewolnictwo.

Kiedy toczymy wojnę, kiedy zdobywamy coś przemocą, zawsze jesteśmy sterowani z góry. Żadna z tych wojen nie była wojną ludową. Ani wojna o niepodległość, ani secesyjna. Za każdym razem decyzje podejmowali ludzie na samej górze i za każdym razem to oni najwięcej zyskiwali.

Zapytajmy więc: czy można było znieść niewolnictwo w sposób pokojowy? W wielu krajach na Zachodzie tak właśnie było. Zniesiono niewolnictwo bez wojen domowych.

Kiedy przystąpiliśmy do drugiej wojny światowej, zgłosiłem się na ochotnika. Służyłem w lotnictwie, latałem bombowcami nad Europą. Zgłosiłem się, bo była to „sprawiedliwa”, potrzebna, słuszna wojna. Kiedy kampania powietrzna w Europie dobiegła końca, miałem trafić na Pacyfik, aby kontynuować bombardowania. Wtedy zrzuciliśmy bombę na Hiroszimę, a wkrótce potem wojna się skończyła. Cieszyłem się. Mogłem wracać do domu. Dopiero po wojnie zacząłem się nad nią zastanawiać. Zacząłem czytać.

Czy wiedziałem, co się stało w Hiroszimie po zrzuceniu bomby atomowej? Czy rozumiałem, co spotkało tych ludzi? Czy miałem blade pojęcie, co to znaczyło dla setek tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci? Nie miałem. Nie wiedziałem. Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, pomyślałem o tych, na których sam zrzucałem bomby. Ich losowi też nie poświęcałem wcześniej uwagi. Nawet ich nie widziałem z wysoka. Lecąc na wysokości dziewięciu kilometrów, nie widzi się ludzi. Zrzuca się bomby i wraca do bazy.

Dziś działania wojenne stają się coraz bardziej aseptyczne. Wysyłamy bezzałogowe samoloty i pozostajemy w błogiej nieświadomości spustoszenia, jakie czynią. Wojna stała się taka prosta. Zabijamy innych bez ryzyka, że sami zostaniemy zabici.

Trzy miesiące przed zrzuceniem bomby atomowej na Nagasaki amerykańskie samoloty zbombardowały Tokio. W ciągu jednej nocy zginęło sto tysięcy mieszkańców miasta. Później, w Japonii, rozmawiałem ze świadkami tych wydarzeń. W Hiroszimie spotkałem tych, którzy przeżyli. Szkoda, że ich nie widzieliście: ludzi pozbawionych rąk i nóg, oślepionych… Wtedy zobaczyłem na własne oczy, co znaczyła ta wojna, co naprawdę znaczyło pięćdziesiąt milionów zabitych. Można powiedzieć, no dobrze, ale pokonaliśmy faszyzm. Czyżby? Naprawdę?

To tak jak z wojną o niepodległość. Nie wszystko dobrze się skończyło, kiedy skończyła się wojna. Rezultaty nie dla wszystkich były dobre — a już na pewno nie sama wojna, w której poległo tylu ludzi.

Druga wojna światowa, pięćdziesiąt milionów ofiar. Świetnie, pozbyliśmy się Hitlera. Rozbiliśmy japońską machinę wojenną, pokonaliśmy Mussoliniego. Ale czy pokonaliśmy faszyzm na świecie? Czy pokonaliśmy militaryzm? Czy pokonaliśmy rasizm? Czy raz na zawsze uwolniliśmy się od wojen? Od tamtej pory toczymy jedną wojnę za drugą. Za co zginęło tych pięćdziesiąt milionów?

Z tych rozważań płynie tylko jeden wniosek. Nigdy nie wolno godzić się na wojnę. Pod żadnym pozorem. Nieważne, jakie podają nam powody: wolność, demokracja i co tam jeszcze. Wojna z definicji oznacza masowe mordowanie ludzi dla osiągnięcia bardzo niepewnych celów. Kiedy słyszymy, że cel uświęca środki, zastanówmy się nad tym stwierdzeniem i zastosujmy je do wojny. Środki są straszliwe — to wiemy na pewno. A cele są niepewne, nieznane. Choćby z tego powodu trzeba się dobrze zastanowić.

W końcu zawsze pada jedno pytanie. Zawsze mi je zadawano, więc teraz chcę je uprzedzić i odpowiem z góry. Pytanie brzmi: „Ale co innego mogliśmy zrobić?” Jak inaczej osiągnąć ten czy inny cel? Jak zdobyć niepodległość, jak wyzwolić niewolników? Co można było zrobić z Hitlerem? Przecież nie można było bezczynnie czekać. Zgadzam się. W każdej z tych sytuacji trzeba było podjąć jakieś działania. Trzeba zdobyć niepodległość, kiedy jest się okupowanym. Trzeba walczyć z niewolnictwem, jeśli ludzie żyją w niewoli. Trzeba przeciwstawić się faszyzmowi. Ale to nie znaczy, że trzeba iść na wojnę. Jesteśmy inteligentnymi ludźmi, musimy mądrze postępować. Są inne sposoby. Między wojną a biernością jest tysiąc innych rozwiązań.

Kiedy jakieś historyczne wydarzenie rozegrało się w określony sposób, kiedy historia potoczyła się tak a nie inaczej, z wielkim trudem przychodzi nam wyobrazić sobie, że ten sam rezultat mogliśmy osiągnąć inną drogą. To, co się wydarzyło, zdaje się nieuchronne. Jesteśmy przekonani, że nie mogło być inaczej. To nieprawda.

Historia często zaskakuje nas wydarzeniami, których w ogóle nie braliśmy pod uwagę. Gdyby Afrykański Kongres Narodowy postanowił wszcząć krwawą wojnę z systemem apartheidu w RPA, być może byłaby to wojna sprawiedliwa. Zakończyłaby apartheid. Wybuchłaby wojna, apartheid zostałby pokonany. Zginęłoby pewnie około miliona ludzi, w większości czarnych. Gdyby tak się stało, mówilibyśmy dzisiaj, „Trudno, nie było innego sposobu, żeby osiągnąć ten cel”. A tymczasem apartheid się skończył, bo Afrykański Kongres Narodowy powiedział: Nie, tak nie zrobimy. Osiągniemy nasz cel innymi środkami. To nie znaczy, że będziemy bierni. Będziemy walczyć na wiele sposobów. Ogłosimy strajk. Użyjemy różnych środków. Wprowadzimy bojkot. Będziemy zabiegać o sankcje gospodarcze. Zrobimy wszystko, aby obalić ten reżim. Ale nie chcemy krwawej wojny, w której to my przede wszystkim będziemy ofiarami.

To wszystko, co chciałem powiedzieć.


źródło: Howard Zinn, Three Holy Wars, wykład wygłoszony w maju 2009 roku.

(tłumaczenie: Marek Jedliński. Drobne skróty od tłumacza)