Graeber: Wspólnota nadziei

„Od trzydziestu lat obserwujemy budowę olbrzymiego biurokratycznego aparatu, który służy generowaniu i podtrzymywaniu beznadziei. Ta machineria ma jedno podstawowe zadanie: zdusić w zarodku wszelkie alternatywne koncepcje przyszłości.”


Znaleźliśmy się w impasie. Kapitalizm w obecnej postaci zaczyna się rozpadać. Ale chociaż największe instytucje finansowe chwieją się i trzeszczą w posadach, jak dotąd nie wyłoniła się żadna wyraźna alternatywa. Siły zorganizowanego oporu są w rozsypce i nie mogą się pozbierać; po globalnym ruchu na rzecz sprawiedliwości pozostał jedynie cień. Tymczasem mamy powody przypuszczać, że za jedno lub dwa pokolenia kapitalizm przejdzie do historii. Choćby z tej prostej przyczyny, że (jak wskazują liczni komentatorzy) nie da się w nieskończoność podtrzymywać nieograniczonego wzrostu na planecie, która nie jest nieskończona. Ale gdy zaczynamy zdawać sobie z tego sprawę, naszą odruchową reakcją jest lęk. Nawet wiele osób o lewicowych poglądach, nawet wielu zdeklarowanych antykapitalistów woli trzymać się kurczowo tego, co istnieje i jest znane, bo tak trudno przychodzi im wyobrażenie sobie innego systemu, który nie byłby jeszcze bardziej opresyjny i wyniszczający.

Spróbujmy wobec tego odpowiedzieć na podstawowe pytanie: jak do tego doszło? Czy to normalne, że ludzie nie umieją nawet wyobrazić sobie lepszego świata?

Beznadzieja nie jest naturalna. Trzeba ją sztucznie wywołać. Aby zrozumieć obecną sytuację, musimy najpierw zdać sobie sprawę, że od trzydziestu lat obserwujemy budowę olbrzymiego biurokratycznego aparatu, który służy generowaniu i podtrzymywaniu beznadziei. Ta machineria ma jedno podstawowe zadanie: zdusić w zarodku wszelkie alternatywne koncepcje przyszłości. Przywódców na całym świecie łączy obsesja, którą można wyrazić tak: „Nie wolno dopuścić, aby jakikolwiek ruch społeczny okrzepł, rósł w siłę i proponował alternatywne rozwiązania. Ci, którzy kontestują istniejące struktury władzy, pod żadnym pozorem nie mogą zwyciężyć w oczach opinii publicznej.” Realizacja tego zamierzenia wymaga gigantycznego aparatu wojska, więziennictwa, policji, przeróżnych publicznych i prywatnych służb „bezpieczeństwa” i wywiadu, a wreszcie wszelkich możliwych rodzajów propagandy. Większość z nich nie atakuje nowych idei bezpośrednio, ale służy tworzeniu wszechobecnego klimatu strachu, szowinistycznego konformizmu i zwykłej rozpaczy, która sprawia, że jakakolwiek myśl o lepszym świecie zdaje się czczą fantazją.

Dla orędowników „wolnego rynku” skuteczne działanie tego aparatu beznadziei wydaje się nawet ważniejsze niż podtrzymanie jakiejkolwiek wydolnej gospodarki rynkowej. W sensie ekonomicznym cały ten aparat to martwy balast. Zbrojenia, systemy monitoringu i mechanizmy rozpowszechniania propagandy, niezwykle kosztowne i bezproduktywne, ciągną na dno cały kapitalizm – a może nawet całą planetę.

Nakręcająca się spirala finansjalizacji i następujące jedna po drugiej giełdowe „bańki” to bezpośredni efekt działania tego aparatu. Nie przypadkiem Stany Zjednoczone są jednocześnie największą na świecie potęgą militarną i największym emitentem bezwartościowych papierów wartościowych. Aparat ten istnieje tylko po to, by zakneblować i zagłuszyć ludzką wyobraźnię, by unicestwić każdą alternatywną wizję przyszłości, zanim zdąży rozwinąć się na dobre. Dlatego jedyne, co jeszcze umiemy sobie wyobrazić, to więcej i więcej pieniędzy – a w konsekwencji rosnący w nieskończoność dług. Bo czym jest dług, jeśli nie urojonymi pieniędzmi, których wartość można zrealizować dopiero w przyszłości? Dług to przyszłe zyski, dochód z wyzysku jeszcze nienarodzonych pracowników. Rynki finansowe z kolei to mechanizmy kupna i sprzedaży tych urojonych przyszłych zysków. Gdy raz założymy, że kapitalizm będzie istnieć wiecznie, jedyna demokratyczna gospodarka, jaką można sobie wyobrazić, to taka, w której wszyscy mamy równe prawo do inwestowania na rynku – do kupowania i sprzedawania tych urojonych przyszłych zysków, nawet jeśli te zyski musimy wydrzeć sobie samym. Sprowadzamy więc wolność do prawa udziału w dochodach z własnego trwałego zniewolenia.

A ponieważ cała ta bańka wyrosła na ruinach naszej przyszłości, to gdy w końcu pęka, nie zostaje nic.

To jednak tylko chwilowy efekt. Jeśli historia globalnych ruchów społecznych czegokolwiek nas nauczyła, to tego, że gdy tylko pojawia się jakiś wyłom, jakakolwiek nadzieja, ludzka wyobraźnia budzi się z uśpienia. Tak było pod koniec lat dziewiećdziesiątych, gdy przez moment zdawało się, że jesteśmy na drodze do trwałego pokoju na świecie. Od ponad pięćdziesięciu lat w Stanach Zjednoczonych można było wielokrotnie obserwować ten sam proces: gdy tylko pojawia się choćby nikła nadzieja na pokój, natychmiast zawiązują się radykalne ruchy społeczne hołdujące zasadom akcji bezpośredniej i bezpośredniej demokracji, stawiające sobie za cel rewolucyjną zmianę samej koncepcji polityki. Pod koniec lat pięćdziesiątych tę rolę pełnił ruch na rzecz praw obywatelskich; a pod koniec lat siedemdziesiątych – ruch przeciwko rozprzestrzenianiu broni atomowej. Ruch, który powstał ostatnim razem, objął swoim zasięgiem całą planetę i wprost rzucił wyzwanie kapitalizmowi. Takie ruchy społeczne bywają zaskakująco skuteczne. Z pewnością skuteczny okazał się globalny ruch na rzecz sprawiedliwości. Mało kto dziś rozumie, że jeśli ten ruch pojawił się i znikł w mgnieniu oka, to dlatego, że tak szybko osiągnął swoje najważniejsze cele. Gdy w 1999 roku organizowaliśmy protesty w Seattle albo (rok później) manifestacje przeciwko Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu w Waszyngtonie, nikomu z nas się nie śniło, że w ciągu zaledwie trzech, czterech lat negocjacje na forum Światowej Organizacji Handlu zakończą się fiaskiem, że ideologia „wolnego handlu” doszczętnie się skompromituje, że przepadnie każdy traktat handlowy, jaki trafi na stół rokowań, od Wielostronnego Porozumienia Inwestycyjnego po Strefę Wolnego Handlu Obu Ameryk, że działalność Banku Światowego będzie sparaliżowana, a władza Międzynarodowego Funduszu Walutowego nad losami większości ludzi na świecie zostanie praktycznie obalona. A przecież tak właśnie się stało. Szczególnie pouczająca jest historia Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Niegdyś terroryzował całe globalne Południe; dziś jest tylko cieniem swej dawnej potęgi. Znienawidzony i skompromitowany, zmuszony wyprzedawać własne rezerwy złota, rozpaczliwie poszukuje nowej globalnej misji. Tymczasem większość „długu trzeciego świata” ulotniła się. A wszystko to za sprawą ruchu, który zmobilizował globalne siły oporu tak skutecznie, że najpierw zdyskredytował panujące instytucje, a w końcu ludność kilku krajów Azji i Ameryki Łacińskiej zmusiła własne rządy, by wypowiedziały posłuszeństwo światowej finansjerze. Jeśli jako uczestnicy tego ruchu poczuliśmy się nagle skonsternowani, to dlatego, że nie braliśmy możliwości zwycięstwa na poważnie.

To oczywiście nie jedyny powód. Nic nie przeraża światowych przywódców, szczególnie władz USA, tak bardzo jak perspektywa prawdziwej, oddolnej demokracji. Gdziekolwiek wyrasta autentyczny demokratyczny ruch – a szczególnie gdy jest to ruch oparty na zasadach nieposłuszeństwa obywatelskiego i akcji bezpośredniej – odpowiedź władzy jest zawsze taka sama: najpierw kilka ustępstw (okej, dostaniecie prawa wyborcze; zgoda, ograniczymy arsenał nuklearny), a zaraz potem eskalacja napięć i konfliktów zbrojnych za granicą. Powoduje to, że ruch społeczny, tak bliski osiągnięcia swoich celów, musi przeistoczyć się w ruch antywojenny, a ruchy antywojenne są niemal bez wyjątku zorganizowane znacznie mniej demokratycznie. I tak po amerykańskim ruchu na rzecz praw obywatelskich przyszła wojna w Wietnamie; po ruchu antynuklearnym – wojny „zastępcze” w Salwadorze i Nikaragui; po ruchu na rzecz sprawiedliwości społecznej – obecna „wojna z terroryzmem”.

Dziś wiemy, czym naprawdę jest ta „wojna”: to bezładne i w oczywisty sposób skazane na niepowodzenie wysiłki, jakimi chylące się ku upadkowi mocarstwo usiłuje utrwalić światową hegemonię swojej biurokratycznej machiny wojennej i aparatu spekulacji finansowych. Jeśli ta spróchniała budowla zaczęła się walić pod koniec 2008 roku, to między innymi dzięki olbrzymiej pracy, jaką zdążył wykonać ruch społeczny, zanim na skutek represji po atakach z 11 września i własnej niepewności co do dalszych perspektyw niemal całkowicie znikł ze sceny.

Oczywiście znikł tylko pozornie.

Nie ulega wątpliwości, że stoimy u progu kolejnego wielkiego odrodzenia ludzkiej wyobraźni. To tylko kwestia czasu. Owszem: nieprzewidziany kryzys wywołuje zrazu szok i poczucie zagubienia, ale gdy tylko ta reakcja mija, zaczynają się wyłaniać nowe idee. To nie powinno być bardzo trudne. Większość elementów układanki jest już na swoim miejscu. Nasz problem polega na tym, że dziesięciolecia uporczywej propagandy do tego stopnia otępiły naszą zdolność postrzegania, że nie umiemy tych elementów dostrzec. Zastanówmy się przez moment nad pojęciem „komunizm”. Rzadko które słowo jest tak powszechnie znienawidzone. Standardowa krytyka, którą nauczono nas akceptować bez większej refleksji, mówi, że komunizm oznacza państwową kontrolę nad gospodarką i że jest on niczym więcej jak utopijną fantazją, ponieważ historia dowiodła, że komunizm po prostu „nie działa”. Kapitalizm, przy wszystkich swoich wadach, to jedyna opcja, jaka nam pozostała.

Ta krytyka opiera się rzecz jasna na założeniu, że „komunizm” to system, jaki faktycznie istniał w byłym bloku sowieckim i w Chinach: system centralnie sterowanej gospodarki. Zgoda – na pewnych historycznych etapach, szczególnie gdy państwo stara się „dociągnąć” do uprzemysłowionej części globu, gdy podejmuje się zakrojonych na wielką skalę projektów takich jak loty kosmiczne, a przede wszystkim gdy bierze udział w wojnie światowej, centralnie sterowany system może okazać się niebywale skuteczny. Właśnie dlatego w latach trzydziestych XX w. kapitalistyczne mocarstwa tak bardzo się go obawiały: gospodarka radziecka rozwijała się w tempie 10% rocznie, podczas gdy w krajach Zachodu trwała stagnacja. Zakrawa jednak na ironię, że ludzie, którzy stworzyli te systemy, choć sami nazywali się komunistami, nigdy nie twierdzili, że ten odgórnie sterowany system to właśnie „komunizm”. Nazywali go „socjalizmem” (to także dyskusyjna kwestia, ale odłóżmy ją na bok). Komunizm oznaczał dla nich utopijne, bezpaństwowe społeczeństwo prawdziwie wolnych ludzi, jakie miało powstać w bliżej nieokreślonej przyszłości. To prawda, że system, który ci ludzie faktycznie stworzyli, zasługuje na potępienie. Ale nie miał on niemal nic wspólnego z pierwotnym znaczeniem pojęcia „komunizm”.

W rzeczywistości komunizm oznacza nic innego jak postępowanie według zasady: „od każdego według jego możliwości, każdemu według potrzeb”. Ludzie zazwyczaj trzymają się tej zasady, gdy wspólnie działają, by osiągnąć jakikolwiek cel. Gdy dwie osoby naprawiają cieknący kran i jedna z nich prosi „podaj mi klucz”, druga nie zapyta „a co ja będę z tego mieć?” (o ile naprawdę chcą naprawić usterkę). Nie ma w tym wypadku znaczenia, czy zatrudnia ich Bechtel albo Citigroup. Stosują w pracy podstawową zasadę komunizmu, bo to jedyna zasada, która działa w praktyce. Z tej samej przyczyny miasta, a nawet całe państwa powracają do jakiejś improwizowanej formy komunizmu w obliczu klęski żywiołowej lub gospodarczej zapaści – innymi słowy w sytuacjach, gdy nie można już sobie pozwolić na luksus relacji rynkowych i hierarchicznych struktur nakazowych. Im bardziej dany problem wymaga twórczego podejścia, im bardziej jakieś pilne zadanie wymaga improwizacji, tym bardziej struktura powołana do uporania się z nim będzie przypominać komunizm; tym bardziej będzie ona równościowa. Nawet programiści, głosujący często na partie konserwatywne, formują małe, demokratyczne kolektywy, gdy próbują wynaleźć coś rzeczywiście nowego. Tylko gdy praca jest rutynowa i nużąca – jak przy taśmie montażowej – staje się możliwe narzucenie autorytarnych czy nawet zbliżonych do faszystowskich form organizacji. Pozostaje faktem, że nawet prywatne przedsiębiorstwa są wewnętrznie zorganizowane na modłę komunistyczną, nawet jeśli ten specyficzny komunizm przybiera tam wyjątkowo uciążliwe formy.

W pewnym więc sensie cały czas żyjemy w komunizmie. Pytanie, jak go zdemokratyzować. Kapitalizm z kolei okazuje się tylko jednym z możliwych sposobów zarządzania komunizmem – jak się przekonujemy, katastrofalnym w skutkach. Trzeba wymyślić lepszy system; najlepiej taki, w którym nie będziemy bez przerwy rzucać się sobie do gardeł.

To wszystko pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego kapitaliści wydatkują tak ogromne zasoby na napędzanie machiny, która generuje beznadzieję. Kapitalizm to nie tylko niewydolny system zarządzania komunizmem: ma także nieusuwalną tendencję do popadania w cykliczne kryzysy. A ci, którzy czerpią zyski z każdej kolejnej katastrofy, muszą przekonać pozostałych – inżynierów i projektantów, lekarzy i nauczycieli, rzeczoznawców i likwidatorów szkód – że jedyne, co mogą zrobić, to posklejać cały system od nowa, przywracając jego pierwotną formę. Że nie ma innej możliwości. A przecież ci, którzy ten system będą odbudowywać, sami go nie kochają i co najmniej podejrzewają, mając doświadczenie niezliczonych aktów codziennego komunizmu, że powinno być możliwe stworzenie systemu choć trochę mniej absurdalnego i mniej niesprawiedliwego.

Właśnie dlatego, jak pokazał Wielki Kryzys z lat trzydziestych ubiegłego wieku, pojawienie się wiarygodnej alternatywy – nawet tak wątpliwej jak ówczesny Związek Radziecki – potrafi przemienić zwykły cykliczny spadek koniunktury w potężny kryzys polityczny.

To z kolei pomaga zrozumieć pokrętne ideologiczne wybiegi, jakimi nieustannie próbuje się nas przekonać, że „komunizm po prostu nie działa”. Słyszałem, jak matki strofowały tymi słowami swoje dwunastoletnie córki, które tylko sugerowały, by pewne zadania były wykonywane wspólnie. (Jak gdyby głównym problemem ZSRR było to, że nikt nikomu nie wydawał rozkazów!) To kuriozalne, jak szybko dominująca retoryka przeszła od twierdzenia, że nakazowo-rozdzielczy system pozbawiony wewnętrznego rynku nie może skutecznie konkurować ani pod względem rozwoju technicznego, ani pod względem obfitości towarów konsumpcyjnych, z najbogatszymi i najbardziej zaawansowanymi państwami kapitalistycznymi – do twierdzenia, że system taki jak w ZSRR w ogóle nie mógłby istnieć. Pozwolę sobie przypomnieć, że przecież istniał. Przez ponad osiemdziesiąt lat. Był światowym mocarstwem, pokonał Hitlera, wysłał pierwszego człowieka w kosmos. Podkreślam: nikt przy zdrowych zmysłach nie życzyłby sobie rekonstrukcji tego systemu. Jednak ideologiczny upór, z jakim nam się wmawia, że taki system po prostu nie mógł istnieć, wydaje się mieć na celu przekonanie nas, że rzeczywisty, codzienny komunizm – jakiego Związek Radziecki i jego kraje satelickie nigdy nie wzięły na sztandary – nie ma i nie może mieć większego społecznego znaczenia. Bo jeśli przyjrzymy się, jak „działa” nasze codzienne życie, być może nie będziemy już tak posłusznie wykonywać rozkazów, a kiedy ten skierowany przeciwko nam samym aparat ucisku ponownie się rozleci, może nie będziemy go tak chętnie odbudowywać.

Jeszcze raz: żaden zdrowy na umyśle człowiek nie chce odtworzenia systemów takich jak radziecki. Ci, którzy pragną obalić istniejące dziś systemy władzy, z reguły wiedzą już z gorzkiego doświadczenia, że nie można pokładać żadnego zaufania w strukturach państwowych. Są miejsca na ziemi, gdzie władza centralna i jej przedstawiciele spakowali manatki i przepadli. W Afryce i Azji Południowo-Wschodniej, a także gdzieniegdzie w obu Amerykach, są całe połacie, z których państwo i kapitał wycofały się niemal zupełnie. Ale ponieważ mieszkańcy tych terenów nie zaczęli się wzajemnie mordować, mało kto zwraca na nich uwagę. W tych miejscach powstają niekiedy improwizowane systemy społeczne, o których nie mamy zielonego pojęcia. W innych w ciągu ostatniej dekady rozwinęły się tysiące form spółdzielczości i wzajemnej pomocy, otwarcie zwalczających państwo i kapitalizm, którymi jak dotąd nie zainteresowały się globalne media. Od maleńkich kooperatyw i stowarzyszeń po wielkie antykapitalistyczne eksperymenty, archipelagi okupowanych fabryk w Paragwaju i Argentynie lub wspólnotowe plantacje herbaty i łowiska w Indiach, instytuty autonomiczne w Korei Południowej, całe zbuntowane społeczności w Chiapas i w Boliwii, związki bezrolnych chłopów, miejskie squaty czy wspólnoty sąsiedzkie, jakie wyrastają na całym świecie, gdy tylko władza państwowa i władza globalnego kapitału na chwilę odwrócą wzrok. Wszystkich tych eksperymentów nie łączy raczej żadna ideologia; ich organizatorki i organizatorzy zwykle nic nie wiedzą o istnieniu pozostałych, ale wszystkie one mają jedną wspólną cechę: pragnienie zerwania z logiką kapitału. I coraz częściej zaczynają się łączyć. „Solidarnościowe” gospodarki istnieją dziś na każdym kontynencie, w co najmniej osiemdziesięciu różnych krajach. Dziś możemy już dostrzec zarysy tych nowych form organizowania się na poziomie globalnym. Zaczynamy się domyślać, jakie mogą z nich powstać globalne wspólnoty, które zapoczątkują autentyczny cywilizacyjny bunt.

Świadomość samego potencjału alternatywnych rozwiązań obala mit o tym, że obecny system jest nieuchronny i jedyny możliwy; że trzeba go bez końca naprawiać, by trwał zawsze w tej samej postaci. Właśnie dlatego globalne ośrodki władzy robią dziś wszystko, by nie dopuścić do ich powstania, a gdy to okazuje się niemożliwe, media otaczają je nieprzeniknionym murem milczenia. Bo świadomość ich istnienia pozwala nam zobaczyć wszystkie nasze dotychczasowe działania w nowym świetle. Pozwala nam zrozumieć, że gdy pracujemy razem dla osiągnięcia jakiegoś celu, postępujemy jak komuniści; gdy rozwiązujemy problemy bez uciekania się do adwokatów i policji, jesteśmy anarchistami; gdy tworzymy coś, czego nikt przed nami nie stworzył – robimy rewolucję.

Ktoś zaprotestuje: rewolucja nie może się do tego ograniczyć. To prawda. W tym sensie jesteśmy dopiero na początku wielkich strategicznych debat. Chcę jednak poddać pod rozwagę jedną propozycję. Od co najmniej pięciu tysięcy lat wielkie ruchy społeczne koncentrowały się na problemie długu. Było tak na wieki, zanim narodził się kapitalizm. Można zrozumieć, dlaczego. Dług jest najskuteczniejszym znanym ludzkości sposobem na takie przekształcenie relacji z gruntu opartych na przemocy i brutalnej ekonomicznej nierówności, by wszystkim zainteresowanym wydawały się właściwe i moralnie słuszne. Kiedy ta sztuczka przestaje działać, następuje wybuch. Dziś obserwujemy właśnie ten proces. Jest już oczywiste, że powszechne zadłużenie okazało się największą słabością systemu; tym punktem, w którym system zaczyna się rozpadać i tracimy nad nim kontrolę. Ten punkt daje nam także niewyczerpane sposobności do organizowania się. Niektórzy proponują strajk dłużników albo założenie kartelu zadłużonych. To obiecujące pomysły, ale na początek zacznijmy chociaż od blokowania eksmisji. Złóżmy zobowiązanie – jako dzielnice, osiedla, wspólnoty sąsiedzkie – że będziemy się wzajemnie wspierać, gdyby wierzyciele usiłowali kogokolwiek z nas wypędzić z domu. Przełomowość takich działań polega nie tylko na tym, że wypowiadając posłuszeństwo reżimowi długu, atakujemy samo serce kapitalizmu, jego moralny fundament, który okazał się niczym więcej jak pobojowiskiem złamanych obietnic – ale przede wszystkim na tym, że gdy podejmiemy takie zobowiązanie, zaczniemy tworzyć nowy porządek. Dług to tylko obietnica, a współczesny świat jest pełen niedotrzymanych obietnic. Jedna z nich to obietnica złożona nam wszystkim przez państwo: że jeśli zrzekniemy się prawa do wspólnego zarządzania naszymi sprawami, państwo zapewni nam przynajmniej podstawy bezpiecznej egzystencji. Albo obietnica kapitalizmu – że możemy opływać w dostatek, jeśli tylko zgodzimy się podporządkować i wkupić w system własnego zniewolenia. Wszystkie te wielkie obietnice zawaliły się z hukiem na naszych oczach. Nie został po nich nawet pył. Zostało nam tylko to, co możemy obiecać sobie wzajemnie. Człowiek człowiekowi. Bez pośrednictwa ekonomicznej i politycznej biurokracji.

Rewolucja zaczyna się od pytania: jakie obietnice składają sobie wzajemnie wolni mężczyźni i wolne kobiety? I jak, składając te obietnice, zaczniemy budować inny świat?


źródło: David Graeber, esej „Hope in Common” z książki Revolutions in Reverse. Essays on Politics, Violence, Art, and Imagination, pisany po kryzysie z 2008 roku, a przed powstaniem ruchu Occupy Wall Street

(Tłumaczenie: Marek Jedliński. Wyróżnienia od tłumacza)